wtorek, 26 maja 2015

Większe zło - czyli: to ludzie zgotowali mi taki los


Wybory negatywne


Jestem zasmucona, zawiedziona tym, co się stało. A co się w zasadzie stało? Decyzją większości głosujących Polaków wybrano nie tego kandydata, którego wybrałam ja. Wcale nie z przekonania, to nie był mój kandydat, ale innego nie miałam. 
Od 2000 roku posiadam prawo wyborcze, z którego zawsze korzystałam. I nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek dokonała wyboru, który nie byłby negatywny. Nigdy nie głosuję na kogoś, ale przeciwko komuś. Czy to kwestia mojego przekornego charakteru, czy też klasycznej teorii socjologicznej, według której nie możemy funkcjonować w innej strukturze i w innym podziale, niż "my" i "oni"? Dodatkowo jestem jeszcze okaleczona, bo nie czuję żadnej przynależności do "my", nie ma nas. Czuję za to wyraźnie, kto to są "oni". Nie lubię "ich", pogardzam "nimi", "oni" mnie wściekają. Czuję się od "nich" lepsza. Mimo tego, godząc się na życie w tym systemie, muszę uszanować ich decyzję. 


Źle od pierwszej tury


Problem z tymi wyborami miałam następujący: nie miałam na kogo zagłosować. Tak z czystym sumieniem, z pełnym przekonaniem, popierając kogoś, chcąc widzieć go piastującego urząd prezydenta w kraju, w którym mieszkam. Kwestia ustępującego Prezydenta oczywista. Jego głównego kontrkandydata w zasadzie też. 
Kukiz - niebezpieczny oszołom, który z punkowca stał się narodowcem, zapalczywy, agresywny. Pewnie w wielu kwestiach zgodziłabym się z nim, ale w bardzo wielu zupełnie nie. A ta chora zapalczywość, którą prezentuje, budzi we mnie zwyczajny niepokój. Czy jakikolwiek kraj może sobie pozwolić na to, żeby wybrać sobie jebniętego na prezydenta?

Ogórek - laska pociągana za sznurki przez arcycynika lewicy, z ewidentnym parciem na szkło - jakiekolwiek! Była trochę modelką, trochę aktorką, trochę prezenterką, to w sumie czemu nie trochę prezydentką? Czy oburza mnie szowinizm, z jakim ją potraktowano (funpage "Zagłosuję na nią, jak pokaże cycki", ciągłe komentarze dotyczące jej ubioru, wyglądu, figury itd.)? Zupełnie nie. Jestem przekonana, że kandydatka z prawdziwego zdarzenia samą swoją powagą uniemożliwiłaby tego typu zagrywki. Nikt by nawet o tym nie pomyślał, nawet, gdyby była pięknością. 
A taka Ogórek? Pfff... Dla mnie może być aktorką, piosenkarką, może pokazywać cycki albo grać w filmach porno - mam to w dupie. Ale na pewno nie będzie moim prezydentem. Na szczęście moi rodacy zdecydowali podobnie, choć obawiam się, że z zupełnie innych powodów, niż ja...

Korwin - ten pan powinien się zdecydowanie zgłosić do szpitala psychiatrycznego, a nie do sztabu wyborczego. I nie piszę tego w sposób obraźliwy, to jest autentyczny przypadek kliniczny. 

Reszta kandydatów nie warta jest nawet słowa komentarza. 


Demokracja to system dla mądrych ludzi



Część moich rodaków podjęła w niedzielę decyzję, której konsekwencje poniesiemy jednak wszyscy. I znów, patrząc na to przez pryzmat wyboru negatywnego: wolałam prezydenta bezwolnego i leniwego, niż takiego, który swoim działaniem sprawi, że poczuję się we własnym kraju jeszcze gorzej, który będzie się starał ograniczać moje i tak nikłe wolności, który powie mi, jak powinnam żyć, ukarze np. za postępowanie niezgodne z doktryną katolicką, która nie jest moją doktryną (!). Krótko mówiąc, jeśli masz popsuć, to lepiej nie ruszaj. To są moje obawy, prawdopodobnie słuszne. 


Chcę liberała


Nie chcę pisać o kwestiach gospodarczych i ekonomicznych, bo (wbrew wszelkim obietnicom kandydatów) zwyczajnie nie zależą one od prezydenta. To jest osoba, która reprezentuje kraj, w którym mieszkam. To jest osoba, która jest flagową postacią polityki zagranicznej tego kraju. To zatem ktoś, kto jest odpowiedzialny nie tylko za to, jak opisze nas zagraniczna prasa, ale także za to, gdzie mogę pojechać i na jakich warunkach oraz za to, kto przyjedzie do kraju, w którym mieszkam. Prezydent to także osoba, która jest zwierzchnikiem sił zbrojnych zarówno w czasach pokoju, jak i (nie zapominajmy o tym) w czasie wojny. 

Prezydent ma także prawo weta. Sztubackie, wywodzące się z polski szlacheckiej, destrukcyjne w swej naturze "nie pozwalam" może np. pogrzebać miesiące lub lata pracy nad jakąś ustawą, być może taką, na jaką czekam. Między innymi właśnie dlatego chcę liberała.


Pryzmat "warszaffki"


Na FB przeczytałam dziś taki komentarz: "Skoro wszyscy głosowaliśmy inaczej, to skąd ten wynik?". Ano stąd, że komentarzami na FB wymieniamy się tylko między swoimi znajomymi. Czy jakiś liberał czy lewak ma wśród znajomych faszystę? Pewnie nie. 
Podobnie jest z nami, mieszkańcami dużych miast, wszystko postrzegamy z naszej pozycji. Tymczasem moi rodacy w większości wcale nie mieszkają w dużych miastach. Nie bywają na "Placu hipstera", nie chadzają na targi śniadaniowe, nie przesiadują w fancy kawiarniach popijając kawę z chemexu, nie jeżdżą służbowymi furami do pracy w korporacji. Co więcej, to ja - mieszkanka Warszawy jestem dla nich mniejszością, jestem wybrykiem, jestem dziwolągiem. Bo życie jest gdzie indziej... I, jak powiedział Marks: to "byt kształtuje świadomość".

Co dalej?


W poniedziałek wszyscy obudziliśmy się w swoich łóżkach (przynajmniej tak zakładam:)), pojechaliśmy do swoich prac, zrobiliśmy codzienne zakupy. Nic się nie zmieniło. I założę się, że bardzo duża część z nas, bez względu na to, czy i na kogo głosowała nie zauważy realnej zmiany w swym codziennym życiu. Cytując mojego niegłosującego brata: "Jest mi zupełnie obojętne, kto mnie będzie ruchał...". Nie zgadzam się z tym podejściem, ale po trosze je rozumiem. Niektórzy z nas nie czują się częścią większej całości, nie widzą sensu w oddawaniu głosów. I mają do tego prawo. Skorzystała z niego niemal połowa z nas! Bo demokracja to także system, który pozwala na odstąpienie od przywileju mikrodecydowania. 


Przed nami jeszcze jesień. O czym wtedy (nie) zadecydujemy?





sobota, 9 maja 2015

Całe życie walczę o prawo do mówienia brzydko



Nie przeklinasz? Nie żyjesz.

Czy istnieją słowa brzydkie? Tak, z pewnością. Są takie, których nie lubię, których nie używam, które odrzucam. Mam do tego prawo, mogę selekcjonować swoje narzędzia mowy. 
Czy istnieją słowa niepotrzebne? Nie. Nie jestem specjalistką ani wykształconą lingwistką, ale wiem, że rzeczy niepotrzebne i nieużywane zanikają. Także w mowie.
Wobec tego każde istniejące słowo, jeśli jest używane, to jest potrzebne.
Pisanie, które wyklucza słowa "brzydkie", obelżywe, obraźliwe, dosadne - mija się z celem. Te słowa noszą emocje, zaznaczają mnie tam gdzie chcę i tak, jak chcę.
Czy chciałabym wprowadzić przekleństwa na salony? Pfff... one od dawna tam są.

Szambo w buzi

Wiele razy słyszałam, że za ostro mówię, piszę. "Można przeczytać, tylko te wulgaryzmy..."

Co mnie najbardziej zaciekawiło w związku z ujawnioną jakiś czas temu aferą taśmową? Że politycy załatwiają swoje sprawy przy kolacji za tysiaka? Może to, że "wysokie stanowiska" powinny trzymać dyplomatycznie gęby na kłódkę i nie rozmawiać o pracy, a to robią? Na marginesie: kto z nas tego nie robi? W innej skali, w domu, przy obiedzie/kolacji, na drinku z koleżankami? Nie obgadujemy swoich szefów? Nie ogarniamy w mało gładkich słowach swoich kolegów z pracy, swoich podwładnych?

Najciekawsze w całej tej sprawie było to (abstrahując zupełnie od wydźwięku sprawy i co z niej wynikło), że białe kołnierze z wysokich półek mówią naszym językiem! Naszym, kolokwialnym, prostym, emocjonalnym, pełnym obelżywych ale bezbłędnie zrozumiałych przenośni. Językiem ludzi z krwi i kości.



Całe życie walczę o prawo do mówienia brzydko

Przekleństwa są naturalną, integralną częścią naszej mowy i żaden żywy język nie jest ich pozbawiony. Ale w mówieniu brzydko nie chodzi tylko o to. Czasem chodzi zwyczajnie o to, by nazwać rzeczy po imieniu. Najprościej, jak się da. Innym razem chodzi o to, żeby zaznaczyć puentę: w dowcipie, w piosence, wreszcie w poezji. Zdarza się tak, że to ostatni brakujący kawałek układanki, bez którego ta byłaby niepełna.

Generalnie jednak chodzi o to, że tak wolno. 




Za to się płaci

I ja płacę. Powiem więcej - nie wychodzę z długów. Wiele można stracić, ale ja nie żałuję. Cały trik polega na tym, żeby się z tego nie tłumaczyć. Zatem nie tłumaczę się dłużej:) 

środa, 6 maja 2015

MANIFEST

Kobiece czyli jakie?

Wiedziałam to od zawsze. I zawsze mnie to wkurzało. A ostatnio jeszcze wpadło mi przed oczy to: "Outlander" od AXN.

Artykuł w Wyborczej o serialu i wywiad z odtwórczynią głównej roli. W oczy rzuca mi się zupełnie nietendencyjne pytanie: Na planie nosiłas XVVIII-wieczne suknie i zwiewne kostiumy z lat 40. Trudno było sie poruszać w gorsecie? - qrwa...

Dobra, pomyślałam sobie, mimo tego dam temu szansę, to tylko artykuł, gadka-szmatka baby z babą w dodatku.
Wieczorem kawałek wina, kanapa, dres i pilot serialu. A w nim wszystko, czego nie powinno tu moim zdaniem być:
  1. Kretyńskie wynurzenia rzucane z off'u, zwolniony obraz i dramatyczna muza.
  2. Egzaltacja głównej bohaterki.
  3. Pseudomistycyzm, zioła, stare zamki, druidki...
  4. 2 kochanków (a ona taka rozdarta, biedna; na szczęście oni nigdy się ze sobą nie spotkają, bo żyją w dwóch różnych wiekach).
  5. Tempo akcji jak w "Dolinie Muminków".
  6. Generalnie: nuda, panie.
  7. Archetyp niezależnej kobiety przerysowany w nieznośny sposób. 

Punkty od 1 do 6 są do przejścia - po prostu marny romansik z pokłosiem klimatycznym "Zmierzchu" i innych takich. Zwyczajnie nie do oglądania. Natomiast punkt 7 mnie zdenerwował, dlatego popełniam te zdania.


Zacznę od postaci kobiecej: słaba aktorka, która całą sobą odgrywa "kobiecą siłę", "babskie oburzenie", rzuca wciąż słowa typu "bloody...", wszystko jest bloody, a fe!, co to za słownictwo, moja damo? 


A teraz do sedna: co mnie tak naprawdę zdenerwowało?


Po pierwsze pokazywanie w XXI wieku kretynki, która odgrywa "tę silną", jakby słabość była przyrodzoną cechą wszystkich kobiet. Taki serial z pewnością zrobiłby furorę w wieku XIX. Teraz nie ma już o czym dyskutować. 


Po drugie: ostentacja, z jaką bohaterka sili się na siłę... 


Po trzecie: dla kogo to kurwa jest, ten serialik?


Dla kobiet czyli dla kogo?


Kobieca prasa, kobiece książki, produkty adresowane do kobiet... Z racji mojego zawodu, bardzo to rozumiem. Trzeba przeprowadzić segmentację rynku, znaleźć swoją grupę docelową, dokładnie ją opisać, zdiagnozować jej potrzeby, określić zainteresowania... etc. i trafić do niej. Pominę kwestię produktów konsumpcyjnych i odniosę się tylko do kultury, a właściwie do jej nośników. 

Jeśli książka jest określona mianem "kobiecej", a już nie daj boże "czytadła", mam 100% pewności, że po nią nie sięgnę. Podobnie będzie z filmem i oczywiście z prasą. Programy telewizyjne "dla kobiet" to także niezły przykład szajsu - kwintesencja miałkości, głupoty, rozbijania gówna na atomy. Nie lubię!


Jednak z racji zawodu, wiem także, że jeśli istnieją właśnie takie książki, gazety, filmy szczycące się mianem "kobiecych", to znaczy, że są na to odbiorcy. I jest ich całkiem sporo. TO SIĘ SPRZEDAJE. Ja pytam: dlaczego? I pytam: kto?!?


Manifest okołofeministyczny 


Jestem kobietą. To mnie w jakiś sposób określa, ale mnie nie definiuje. Jestem liberalną agnostyczką, jestem fanką wolnych wyborów.

CZY JESTEM FEMINISTKĄ? A co to właściwie znaczy?


Bawią mnie te wszystkie laski, które krzyczą pseudofeministyczne hasła, te o wolności wyborów i niezależnych decyzjach, a potem sięgają po kobiecą gazetkę wypchaną reklamami i próbkami kremów (czyli po produkt przygotowany specjalnie dla głupich kóz zwanych potocznie "babami"). 
I te, które mówią głośno o swojej niezależności, a potem lecą do salonów ślubnych wybierać koronki i inne badziewne duperele.
I jeszcze do rozpuku bawią mnie takie, które opluwają gatunek męski, a potem wypłakują oczy na durnych filmach i serialach romantycznych. Głupie cipy. 

INTERESUJĄ MNIE PRAWA KOBIET i chciałabym, by nie mówiło się o prawach kobiet, ale o prawach człowieka, żeby nie było różnic ze względu na płeć. To oczywiste. 

Ale gdybym była ziemniakiem, to walczyłabym o prawa ziemniaków. 

To, że jestem kobietą, jest przypadkiem. To, że nie jestem "babą" już nie. I gratuluję sobie tego za każdym razem, gdy moja lewa dłoń spotyka prawą. 

Jeszcze tu wrócę.