czwartek, 26 listopada 2020

Bardziej tabu, niż aborcja

 Nie byłam na protestach

W tym roku nie. Gdy wybuchły, byłam w 9 m-cu ciąży. Teraz moja córka ma 2 tygodnie, protesty nadal trwają, wierzę, że wiele osób poszło tam w moim imieniu. Ja w każdym razie solidaryzuję się z protestującymi i myślą jestem tam z nimi.


Ale ja nie o tym, nie o tym chciałam

Niejako przy okazji protestów wobec orzeczenia "trybunału" wypłynęło kilka innych tematów. Choćby  z tej perspektywy widać, jak ta obywatelska niezgoda na bestialstwo, które chce nam zgotować rząd, pchnęła nas do refleksji i odkryła tematy tabu.

Na naszym podwórku zaczęła Joanna Koroniewska, teraz w świat poszło szerzej, bo temat poruszyła Meghan Markle. To pierwsze publiczne głosy, które słyszę na temat utraty dziecka, inaczej mówiąc poronienia.

To takie inne MeToo


Moja córka Basia ma 2 tygodnie, jest zdrowa, a ja jestem w niej zakochana. 

Ale przed ponad rokiem moje pierwsze dziecko umarło w moim łonie. Nosiłam je jeszcze przez 3 tygodnie, bo mój organizm nie dał mi znać, że z maleństwem coś nie tak. Po rutynowej kontroli, w 12 tygodniu ciąży dowiedziałam się, że muszę pojechać do szpitala "usunąć martwy płód".
Pojechałam więc, z miejsca wsiadłam do tramwaju, zadzwoniłam do mamy i do męża, napisałam jeszcze do koleżanki z pracy, że dziś nie wracam, robiłam wszystko jakbym była maszyną, ale byłam w szoku. 
Przyjęto mnie do szpitala, przez kilka godzin badało mnie kilku lekarzy, żeby 3 niezależnych specjalistów potwierdziło zgon dziecka. Każdy z nich wchodził na salę i pytał od niechcenia: "co panią do nas sprowadza?", więc mówiłam... "A czemu pani płacze?". Bo straciłam ciążę. "Acha, no tak, no tak..., się pani nie martwi, będzie kolejna".

Potem był zabieg, wypuścili mnie do domu, po 2 dniach wróciłam z masywnym zakażeniem, zostałam jeszcze na 2 tygodnie w szpitalu. Żeby było jasne, medycznie rzecz biorąc, byłam pod bardzo dobrą opieką, zajęto się mną profesjonalnie, ze szpitala wyszłam w 100% zdrowa. Fizycznie.

Przez cały ten czas nikt nie pytał, co przeżywałam, nikogo to nie obchodziło, nikt nie zaoferował mi pomocy psychologicznej. Na oddziale ginekologii wraz z innymi dziewczynami byłyśmy dla siebie nawzajem wsparciem, ale uwierzcie mi, nigdzie nie widziałam kumulacji tak gorzkich łez. I jest się z tym samemu.

Powrót

Powoli, krok po kroku zdawałam sobie sprawę, że nie jestem już w ciąży, że nie noszę w sobie dziecka, na które tak czekałam. W środku czułam się pusta, jałowa, jakby podczas zabiegu, prócz martwego płodu ktoś usunął też moje wnętrzności. 

Chciałam się z tego jak najszybciej otrząsnąć. Wszyscy zachowywali się, jakby nie stało się nic wielkiego, więc i ja się tak zachowywałam. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale przeżywałam żałobę. I dalej byłam z tym sama. 

Bardziej tabu, niż aborcja


Z czasem, gdy poruszałam ten temat, okazywało się, że bardzo wiele kobiet w moim otoczeniu też ma za sobą poronienie. Nigdy wcześniej ze mną o tym nie rozmawiały, nie wiedziałam. 
Zdałam sobie sprawę, że wiedziałam o tych ciążach, które zostały usunięte przez moje znajome, ale żadna nie zdradziła się choć słowem na temat utraty dziecka. 

Dlaczego tak jest?


Myślę, że jest to okrutna mieszanka powszechnego braku zrozumienia tych tragedii oraz głębokiej traumy dla kobiety. To jest ten cholerny dysonans, gdy czujesz, że ból rozrywa Cię od środka, a wszyscy dookoła zachowują się, jakby wypadł ci ząb. 

Nie histeryzuj.
Już po wszystkim.
Czym się pani przejmuje?
Będzie następna.
Dobrze, że teraz, a nie za parę miesięcy.
Trzeba się dalej starać, w końcu się uda.
Och, to się zdarza.
Wie pani, ile kobiet poroniło?
Widocznie tak musiało być.
Lepiej tak, niż chore urodzić.

To tylko kilka tekstów, które usłyszałam głównie w szpitalu, ale nie tylko. Teraz, z perspektywy czasu, chciałabym im wszystkim pogratulować, serio. Pierdolę taką pomoc, takie "zrozumienie". 


Teraz

Trzymam na rękach córeczkę i jestem szczęśliwa. Ale fakt, że Basia jest na świecie, nie zatarł pamięci i nie zmieni faktu, że tamto dziecko umarło. I nic nie zmieni bólu, który wciąż w sobie noszę. I chyba nigdy nie przestanę się zastanawiać, jakie by było. I nie jest to żadna histeria, ani fanaberia. To moje prawo.